Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.
— Szaleństwo!
— Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.
Dziewczyny już nie było w pokoju.
— No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?
— Nie, wszystko w całości.
— Cóż, jakże się panu Syberja podoba?
— Straszna! — szczerze odparł Mrozowicki.
— O! A jakbyś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „buran“ śnieżny rozszalał na powitanie. To dopiero orgja stepu!
Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.
Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.
— To pan od nas jedzie? — zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.
— Z Wilna, proszę pani.
— Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?
— W dzień wyjazdu.
— O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.