Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boję się. Mnie śledzą. Nie kupisz, kupi Szyszkina zięć. Zaczekam nocy — odparł Szaman, usuwając się nabok.
— Pal ciebie licho! Prowadź! — odwołał go Szumski, spoglądając ku słońcu. Jeszcze miał dość czasu. Szaman wrócił bez wielkiej chęci, ociągając się, patrząc po oknach domów i po ulicy.
— Nie idźmy razem! Pilnuj mego kapelusza wśród traw! To niedaleko!
Począł szybko iść ulicą, czając się do domów. Zaraz za miastem skręcił w pole pieczarek i wpadł w zarośla. Spiczasty jego kapelusz widać było i za tym drogowskazem posuwał się Szumski, nie opuszczając gościńca. Wtem naprzeciw niego ukazało się na drodze kilku ludzi. Gdy się z nim zrównali, pozdrowili. był to Andrjanek z Lebjaży, Rudnicki, Karczewski i Mrozowicki. Nieśli na drągach ubite świeżo wilki. Antoni szedł ostatni z pękiem skórek na plecach i strzelbą przez ramię. Ten jeden nie uchylił czapki ani rzeki słowa.
— Cóż to? Nie poznajesz znajomych? — zaczepił go Szumski. — Zhardziałeś, widzę!
Zaszedł mu drogę i widocznie szukał awantury. Strzelcy minęli ich. Rudnicki się śmiał.
— Ci się na pożegnanie pobiją! — zawołał.
Andrjanek się obejrzał. Stali wciąż około siebie. Potem zeszli na bok drogi, wreszcie krzaki ich zakryły. Wtedy to ci ostatni raz widzieli Szumskiego. Wieczorem nie było go w klubie, nie znalazł go Szyszko w domu ani Smolin u żony.