Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Narobi biedy. Trzeba płacić! — szepnął Smolin.
— Nie — zaprzeczył tamten.
— No, więc co?
— Będzie po nim. Żeby on rozum miał, toby powiedział trzy słowa: Dajcie cokolwiek, pracowaliśmy razem. To słuszne! Daliby parę tysięcy.
— On chce dwadzieścia! Grozi! Djabli nadali, że wszystko mu zawierzyli.
— Trzeba było. Asygnaty umiał wmig zbyć, a tego kupca, utopionego w łoju, sam zobaczył. Wtedy mówił, że go razem z beczką chlusnął pod lód, teraz dowodzi, że ją do czasu gdzieś schował. Może być, on przemyślny.
— Jabym mu dał te dwadzieścia tysięcy, byle milczał. Pojedzie i będzie cicho.
— Ja mu grosza nie dam i będzie milczał.
— Straszno!
— Głupstwo! Co ty mu powiedziałeś?
— Obiecałem jutro dać.
— Gdzie?
— U niego w domu. Tak chciał.
— Wszystko jedno. Ja pójdę dzisiaj wieczorem. Ty bądź na Tobole z łodzią i czekaj!
Tu Berezin konie skierował zpowrotem. Pojechali do łaźni, jak było w programie.
Dzień zeszedł jak wszystkie inne. Miasto było puste, upał nieznośny, ludzie kryli się po domach, Toboł wyglądał jak martwy. Szumski, nie mając już nic do roboty, wałęsał się, byle czas zabić. Był pewny obietnicy Smolina, czuł, że ich trzyma