Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie może być! — skoczyła Marcinowa. — A to mi nie opowiadał niecnota! No, no, dam ja mu, dam!
— Za co? Zrazicie go rychło taką kuratelą i ucieknie.
— Oho, to go nie znacie! Jużem go spenetrowała. To takie zanadto dobre i delikatne, i by go nie pilnować, to zaraz myśli, że się o niego nie dba. Zdaleka stać, to on nie podejdzie, ale go za rękę wziąć, to się poczuje dzieckiem, bratem, miłym, czem komu. Zobaczycie, jak on przy mnie na człowieka wyjdzie, na bogacza, na gospodarza. Ano, bo ja mu dokuczam i pytam, i napędzam, i proszę, i tak on do mnie przystanie, bo czuje, że ja każdej chwili o nim myślę troskliwie.
— Macie rację — potwierdziła poważnie panna Marja.
— Dam ja mu za tę Szyszkównę! A mówił, że aż mu zdrowiej, jak ją sobie z myśli wybił. Ej, to pewnie ona sama go zaczepiła albo przypadkiem się spotkali. Dowiem się zaraz.
Zapłaciła za perkal i podreptała do domu.
Antoni tego dnia późno wrócił, zapędziwszy się za gronostajami bardzo daleko. Wynalazł był urwisty brzeg dopływu Tobołu, Uty, gdzie zwierząt tych zimowała obfitość; tam na nie sidła stawiał i codzień się dowiadywał, bojąc się, by go lisy nie wyprzedziły. Łup bywał obfity.
Marcinowa nie dała mu kożucha zrzucić ani pozdrowienia rzec, wypadła z krzykiem wielkim: