Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

fie. Mięso w garnku. Wiadomo po gospodarsku sobie żyjemy.
Dziewczynie coraz się więcej śmiać chciało.
— Jeśli pan Antoni nie ma roboty, możeby mi jutro wódkę rozwiózł, bo Andukajtys chory — rzekła.
— Nic z tego! — zawołała Marcinowa. — Po pierwsze: że on jutro ze mną do Kurhanu jedzie. Skórki są na sprzedaż, a różnych porządków w domu braknie. Powtóre: albo to on jakiś błazen bezdomny, żeby za parobka przy cudzych koniach służył? A po trzecie: to ja go nie puszczę w taki ziąb na wozie, tyle drogi. Jeszczeby mi przemarzł nieborak.
— Czemuż go przynajmniej nie uwolnicie w niedzielę na modlitwę?
— Oho! Czyżbym ja wstydu nie miała takiego obdartego ludziom pokazywać? Trochę go obszyję, obłatam, to przyjdziemy.
— Do szynku to go codzień puszczacie — rzekła dziewczyna umyślnie, by się podroczyć.
Stara się zaperzyła.
— A to nieprawda! Plotki paskudne i koniec! Późno wraca ze stepu albo z rzeki, a nim skórki oprawi, to i noc. Nawet się za próg nie wychyli. Oho, taki pan uczony, coby on robił w szynku? Albo to dla niego towarzystwo?
Panna Marja odmierzyła perkal.
— Widziałam go w Kurhanie z Szyszkówną — ozwała się obojętnie.