Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale! Ona nigdy na wykręty nie idzie. Jeszczeby z Marcinową! Nic nie rzekła, pokraśniała krzynę! Ot, tak, jak i ty teraz kraśniejesz.
Antoni ramionami ruszył i milczał. Stara zwróciła się do garnka i podała na stół wieczerzę.
— O! — rzekła, połykając ślinę. — Jużem tydzień ciepłego nie kosztowała. To pachnie!
Spojrzał na nią i poczuł szczere współczucie i chęć, by od tego wieczora codzień ją nakarmić. Zarumieniła się przy jedzeniu, a szare jej oczki przymykały się z rozkoszą.
— Terazem na długo syta! — szepnęła, odkładając łyżkę.
On nie jadł i wciąż strzelbę czyścił. Potem węzełek swych szmat rozpakował i rozłożył się obozem na długie zimowe leże w tej izbie. Zasnął przy głośnych pacierzach swej opiekunki.
W parę tygodni potem Marcinowa przybiegła do sklepiku. Z miną nadzwyczaj dumną i uroczystą zażądała cegiełkę herbaty, dwa funty cukru i ćwierć tytoniu. Otrzymawszy żądane przedmioty, zapłaciła gotówką i porachowawszy swe kapitały, poprosiła jeszcze o perkal biały i nici.
Panna Marja, spełniając żądania Marcinowej i patrząc na jej minę tak ważną, uśmiechała się zlekka.
— Cóż to, matko, sukcesję wzięliście? — zagadnęła wreszcie.
— Nie trzeba nam sukcesji! — odparła babina hardo. — Niczego nam nie brak. Trzy sągi drzewa leżą pod ścianą. Chleb w dzieży i w sza-