Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pło! Daj, Boże, zdrowie pannie Marji! Pożyczyła starej swego chłopaka!
— Ot, gadacie brednie! — burknął Antoni, czyszcząc zawzięcie strzelbę.
— A toć gadają, że się pobierzecie, ino się od tego ryżego odplączą. Dlatego ciebie usunęli na mały czas, aż się to uspokoi i ksiądz przyjedzie. Przede mną się nie skryjesz! Widzę ja, że ci dziewczyna sprzyja. Dawno wiem, a jakem jej to rzekła, to się nawet nie broniła. Ino ten ryży bróździ. Więc ona milczy i ty milczysz! Ano, do czasu tak trzeba.
— Czyście się na głodno jednym kieliszkiem upili! — zawołał Antoni oburzony.
— Jakim kieliszkiem? Anim tknęła. Oho, ja sobie codzień chodzę do sklepiku po swojemu pogadać. Czasami co kupię nawet. To słyszę, jak kucharzowi przykazuje: A trzymajno obiad ciepły dla pana Antoniego, a skoro się gdzie przypóźnisz, to wygląda niespokojna. A dzisiaj sama do mnie przyszła i powiada: Weźcie, matko, naszego lokatora do siebie. Będziecie mieli dobrą opiekę, serdeczne staranie, a za to dopatrzcie biedaka. Musi od nas odejść, a szkoda, by się po cudzych poniewierał. — Oj, moja złociutka, — rzekę — dopatrzę ja i upilnuję tobie twego chłopaka. Zabierzesz go sobie jak od matki, skoro czas przyjdzie.
— A ona wam pewnie rzekła, że u was w głowie się miesza! — rzekł Antoni, głowy nie podnosząc.