Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzebna mu była! A tobie także lepiej. Bliżej ją masz, w Kurhanie. Szczęśliwej drogi!
Zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Antoni, jak nieprzytomny, wsiadł do sanek i ile koń wyskoczy, popędził. Minął swój tabun i Lebjażę, poleciał wprost do Kurhanu.
Łatwo się rozpytał o mieszkanie Szyszki. Zajmował piękny dom nad Tobołem. Rzęsiście był oświetlony i zaraz na wstępie ujrzał Antoni wszystkich szulerów miejscowych, zajętych „robotą“. Stosy asygnat i złota pokrywały stoliki, twarze były dzikie, pijane szałem i alkoholem, którego płynęły strugi.
Mrozowicki spytał służącego o gospodarza.
Siedział przy Szumskim i grał zapamiętale, napół przytomny. Antoni mu się przedstawił.
— Bardzom rad! — mruknął drab ryży, barczysty, o twarzy zbója. — Chce pan do kompanji? Uprzejmie proszę. Szanuję ludzi, którzy płacą gotówką, dobrze piją, po trzy doby nie wstają od kart. Siadaj pan!
— Dziękuję! Chciałem się zobaczyć z pańską siostrą — rzekł Antoni, niechętnie nań patrząc.
— Z moją siostrą? O to proś pan Szumskiego. Przegrałem mu ją na trzy miesiące. Potem mogę ją panu przegrać. Nie idzie mi karta od pewnego czasu.
Antoni zwrócił się do Szumskiego:
— Pan się żeni z panną Szyszkówną?
— A panu co do tego?
— I bardzo. Bo ja się z nią chcę żenić!