Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiadł w kącie i długo milczał, wreszcie, zniżając głos, zaczął:
— Mnie kce się uciec. Ta ciotka ino mi w gębę zagląda, jakbym dużo jadł. Przeczekam mrozy i pójdę.
— Gdzie? — spytał przez zęby Antoni.
— Złoto kopać. Na jesieni wrócił jeden stamtąd i dotąd jeszcze wszystkiego nie przehulał, tak się szelma obłowił.
— Kto taki?
— Taki ryży, Szyszko. Nie widziałeś go w Kurhanie? Szumskiego kompanja.
— Szyszko? Franciszek może? — zagadnął Antoni, stając nagle.
— A może.
— To będzie pewnie brat mojej dziewczyny.
— No, jej pilnuj, bo on, jak mu nie stanie złota dla Szumskiego, to i ją postawi i przegra. A nasz młody pan to lubi.
Antoni się wzdrygnął.
— A ty pójdziesz ze mną po złoto? — spytał Andukajtys.
— Drwisz chyba! Ja tu w niewoli. A zresztą, nie z mojem szczęściem złota szukać. Chodźmy stąd, bo mi duszno. Wstąpimy do szynku.
Wyszli, ale Żmudzin ujrzał w kuchni chleb świeży i został, rozkoszując się zapachem. Antoni wrócił nad ranem ponury, opryskliwy, zniechęcony i zbuntowany ostatecznie. Od tego dnia między rodziną doktora a nim zapanowała głucha niechęć i chłód. Poza interesem on się do nikogo