Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

handel. Płacono bez szemrania procent za kredyt i goszczono Antoniego bardzo uprzejmie. Pomimo końca lipca noce już bywały mroźne i czasami śnieg polatywał. Więc o noclegach na dworze trudno było myśleć, a w dzień nie zawadzał kożuch. Step stracił swe bogactwo i życie. Czulsze rośliny nikły zwarzone, trwalsze jeżyły się brunatnemi kitami, rozrzucały puchy nasion, traciły liście. Z tawołoszki śnieżnej zostały nagie badyle, ptactwo umilkło, poginęły w swych norach tarbagany i chomiki. Smutno się robiło na duszy i straszno przed zimą.
Antoniemu tylko było wesoło w sercu. Od pewnego czasu nadzwyczaj był swobodny i żywy. Śmiał się łatwo, gwizdał, śpiewał, swawolić mu się chciało jak malcowi. Udała mu się wyprawa, pieniędzy trzos pełen nosił na sobie; ludzie i konie wrócili zdrowo, a jemu błysło w duszy wielkie rozradowanie. Na wspomnienie dziewczyny z futoru czuł, jak mu serce biło, jak krew krążyła gorąco, ciągnęło go coś tam, szeptało we śnie, towarzyszyło w dzień — zawsze, zawsze. W miarę, jak się tam zbliżał, z trudnością hamował niecierpliwość, na skrzydłachby gnał.
Wreszcie z ostatniego noclegu ruszyli. Biały szron pokrył ziemię, oddech w parę się zamienił. Jemu było gorąco. Sto wiorst było do futoru. Przelecieli je do zachodu słońca. Zdaleka ujrzał Antoni forteczkę Szamana i konie popędzał. Stanęli u bramy, szczelnie zamkniętej, i chłopak zeskoczył. Chciał wołać, ale i jego ujrzano. Roz-