Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zcicha zaczął nucić:

Siałem proso na zagonie,
Nie mogłem go żąć;
Pokochałem lube dziewczę,
Nie mogłem jej wziąć.
Bo posiać, to nie żąć,
Bo kochać, to nie wziąć.
Choć mnie zdradza lube dziewczę,
Nie mogę jej kląć.

— Zonia! Zamykaj bramę! Spuść psy! — rozległ się głos Szamana z chaty.
Dziewczyna poruszyła się powoli, zasłuchana w nieznane dźwięki. Wziął ją za rękę.
— Bywajcie zdrowi! — szepnął. — Nie zapominajcie, bo ja was nie zapomnę!... Jesienią przyjdę!
Odwróciła się do niego i spojrzała uważnie w oczy z mieszaniną roztargnienia i żalu.
— Szkoda! — szepnęła bezwiednie.
— Niechże wam służy moja kosa! A kosząc, niech śpiewa moją piosenkę.
Ręką powoli ogarnął jej złote włosy, ustami ust poszukał. Dziewczyna zadrżała i pobladła.
Już raz strzelec jakiś, co u nich nocował, chwycił ją w objęcia i chciał pocałować. Wtedy ogarnął ją taki wstręt i wściekłość, że omal nie udusiła zalotnika swemi silnemi ramiony. Ten teraz swojak był. Nie uderzyła go ani nazwała zwierzem, tylko zlekka usunęła jego głowę od swej twarzy i cofała się powoli za bramę.