Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kryształki rosy się szkliły jak pot ziemi. A czasem step jakby przed słońcem się krył, zbiegał w jar i wnet go tam oplątywały gąszcze tawołoszki i głogów, napełniały gwarem i trzepotem białe kuropatwy, pardwy i „gałanduchy” o czerwonych piersiach. Szlak przez ten ocean wił się przecie, rozgałęziony na tysiące mniejszych dróg, równy, gładki, poznaczony drewnianemi słupami. Wiódł setki, tysiące wiorst, jak arterja niósł przez te bezmiary siłę, życie, myśli aż hen, ku Chinom.
Step nie dbał o granicę i ludzką drogę, on się słał i ciągnął jakby żywy ku Tobołowi, potężnej arterji, co niosła także siłę i myśl natury, wodę. Step łaknął, więc ku rzece biegł, a ona obwarowała się odeń wzgórzem i sosnami, jakby się bała, że te trawy, gąszcze zabiorą ją, pochłoną, zatrą. Step się o to wzgórze rozbijał. Strumieni i źródeł odmówiła mu natura, dostał tylko jeziora słone i słodkie. Słone, ciche i pogardzane przez trawy; słodkie, rojne od ptactwa, oplecione roślinnością, jak świątynia dobroczynnego bóstwa. Step je czcił.
Gdy Antoni ze swym taborem wpadł z gościńca na drobne ślady, łączące z sobą wsie i futory, dziwnie mu poraźniała dusza. Zdrowszy się czuł, silny i jak ptak dostawał skrzydeł. Znalazła się energja i wesołość, ochota do życia i czynu. A roboty sporo było. Stawali po osadach dla targu, chłopi otaczali wozy, próbowali kos, spierali się o cenę. Istny jarmark się tworzył. Trzeba się było strzec fałszywych banknotów, których wiele