Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lancholik przestał się śmiać. Zwrócił się do dziewczyny i rzekł szeptem:
— To oni tam pojechali. A co? Widzisz! Dobrze zrobili. Tylko sza.
Potem poczerwieniał i nogą tupnął.
— Ot, i mnie już dokuczyło. Wy chcecie siedzieć, to owszem. Ale ja nie, już mi obrzydło. Bywajcie zdrowi, pójdę do parafji i basta.
Tu zaczął rękami wymachiwać i poszedł przed siebie ulicą, mocno zalterowany.
— Takie porządki! Niema organów, ornatów tylko dwa, nigdy procesji! Et, mam dosyć takiej pokuty. Nie na to mnie wyświęcali, nie na tom służył tyle lat. Cóż to? Nie trafię? Otóż pokażę, że trafię!
— Księże, obiad podany! — zawołała panna Marja.
To zwykle mitygowało manjaka, ale dziś jakby nie słyszał. Wróciła do domu.
— Ojcze, ksiądz ma atak i poszedł. Możeby go siłą zawrócić? — spytała.
— Nie pierwszy raz. Wróci sam, gdy zgłodnieje i zmęczy się — odparł doktór.
Dziewczyna ruszyła ramionami.
— Jak sobie chcecie! — mruknęła.
A starowina ksiądz dreptał dalej i dalej. Już go i widać nie było na szlaku stepowym. Szedł, opętany jedną myślą...