Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po obiedzie doktór rzekł:
— No, Antek, w drogę! Zanocujecie na stepie. Szkoda czasu.
— Zobaczymy ten wymarsz! — zaśmiał się Szumski, zapalając papierosa.
Wyszedł na podwórze. Ubrany był w surowy jedwab, elegancki, ładny chłopak. Nucił przez zęby i przyglądał się, rozpiąwszy nad sobą parasol.
Antoni objął komendę. Grinia doktora wziął pierwszą trójkę koni, założył do przedniego wozu, siedli z nim Czyż i dwóch Sybiraków i wyjechali za wrota. Chłop Porfiry dostał drugą trójkę i znowu trzech ludzi z nim ruszyło. Trzecią kierował Rudnicki. Wreszcie Andukajtys wyprowadził czwartą pod tłumoki.
Antoni otarł pot z twarzy. Pocałował doktora w rękę, pożegnał resztę domowych, zdaleka skłonił się Szumskiemu, potem lejce zgarnął i ruszył.
— Święty Józefie, prowadź ich! — wrzasnęła Utowiczowa.
— Antek, a pilnuj się! — krzyknął doktór.
— Czy wziął pan strzelbę? — spytała dziewczyna.
— Dziękuję pani! — odparł, zdejmując czapkę.
Wyjechał na ulicę i oni za nim wyszli. I ksiądz Ubysz się zjawił, bardzo zajęty wyprawą. Zacierał ręce i śmiał się. Antoni parę razy się obejrzał, potem konie popędził, by się z resztą zrównać i kłąb kurzu wszystko zakrył. Doktór z Szumskim wrócili do domu, rozmawiając o stepowych handlach, na ulicy został ksiądz i panna Marja. Me-