Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

turę niechcący wpadnie. Przepraszam, że to mówię, ale nie chciałabym pana łączyć z tamtymi w swem zdaniu.
— Dziękuję pani! Ot, nie pomyślałem, a pierwszy raz dobrze mi było oddawna. Nie pokażę się więcej z nimi, choć bardzo mi dokuczają dumą.
Rozstali się przy domu doktora. On, nucąc, poszedł dalej.
— Jest list do ciebie, położyłem w stancji — oznajmił mu zaspany Andrjanek, otwierając drzwi.
Zabiło mu bardzo serce. Tak niedawno miał wieść, że się nie spodziewał wcale i przestraszył się. Zapalił świeczkę, która źle oświecała pokoik, zawalony rupieciami. Koperta bielała na stoliku, zmięta długą drogą i pokreślona stemplami. Drżały mu ręce, gdy ją niecierpliwie rozrywał. Od Walki był list, pisany widocznie z pośpiechem:
Drogi Antosiu!
Bardzo źle jest z nami. Od dwóch tygodni Józia obłożnie chora, a ja zarabiać nie mogę, bo muszę jej doglądać. Wilgotne i złe mamy mieszkanie, a doktór każe chorej powietrza, spokoju i wygód. Tymczasem komorne zalega, więc się wynieść nie możemy, bo i zasoby się wyczerpały. Wczoraj na lekarstwa, wino i herbatę oddałam moją książeczkę w Kasie Oszczędności, to starczy na parę tygodni. Danoby mi w zakładzie zaliczkę, ale się boję zobowiązywać, bo może nieprędko wrócę do roboty. Biedna Józia o niczem nie wie, bom jej wmówiła, żeś przysłał sto rubli na