Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Właśnie tyle czasu, aby zlikwidować interesy.
— Czyje? Pana?
— O, ja mam tylko gotówkę. Mówię o ojcu.
— Ojciec wcale likwidować nie myśli. Dał panu przecie warunek. Jeśli pan pozostanie, odda fundusz cały; jeśli nie, weźmie pan tylko mnie i kapitał pięciotysięczny.
— Tak, była o tem mowa, ale sądziłem, że ojciec, poznawszy mnie, zmienił zdanie i razem z nami pojedzie.
— Ojciec, za nic!
— No, a przecie zostawić go niepodobna samego. Broń Boże śmierci, zanim kto z nas przyjedzie, rozkradną połowę.
Panna Marja zaczęła się śmiać.
— Ano, to jedź pan sam, ja zostanę przy skarbie! — rzekła.
Szumski poczerwieniał.
— Pani mnie mylnie pojęła. Żeby ojciec polecił mi zarząd swych interesów, tobym ubezpieczył wszystko. Lata ma podeszłe, czas mu odpocząć. Z całą ofiarnością wziąłbym na się jego trud. Potem może namówilibyśmy go na wyjazd wspólny. Ciężko pani rozstawać się z nim, a jabym tak pragnął dać tobie, moja miła, całe szczęście.
— Kwestja zarządu do mnie nie należy. Niech pan ją z ojcem omawia!
— Ale pani mi dopomoże, wszak prawda?