Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Błysnęło czerwono na strzesze, zatrzeszczała sucha słoma, przebiegły po niej iskry, jak mrowie, i zaraz potem zahuczał płomień.
Paraska osunęła się na ziemię, zachichotała zcicha, uskoczyła na gumno i stanęła na polu, założywszy ręce. Patrzała dziko na swe dzieło — czekała jeszcze czegoś.
Strzecha cała stanęła w ogniu. Wewnątrz rozległ się krzyk grozy, potem ryk nieludzki. Komora nie miała pułapu, ogień zalewał ją, jak morze — dziewczyna wiedziała o tem. Już zgiełk ogarnął całą wieś, rzucali się ludzie do własnego ratunku, o płonącej chacie nikt nie pomyślał, ani o tem, że tam ludzie giną.
Cicho było niezwykle. Płomień nie rzucał się dalej, tylko szedł, jak pochodnia, w górę. Jęk ucichł w komorze, waliły się już słupy i belki.
Ludzie powoli odzyskiwali przytomność, dalsi przybiegli z hakami, z wiadrami, poczęto w żar ten wlewać wodę.
Zewsząd też rozlegały się pytania:
— Seweryn gdzie?... Kobiety nie widać?... A chłopak?... Co im?... Pouciekali ze strachu?...