Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kobieta uderzyła go łyżką po ręku, a on ją wpół objął i pocałował.
Oczy Paraski zamknęły się znowu, i skurczyła się, jak w wielkim bólu. Ale nie jęknęła nawet, nie dała poznać, że żyje, i nie spojrzała więcej na chatę.
Nazajutrz i dni następnych czatowała, gdy izba była pusta; zwlekała się wtedy, pokryjomu jadła chleb i piła wodę. Gdy tamci wracali, leżała nieruchoma. Tak trwało tydzień, siły jej wracały, i nareszcie pewnego dnia zastała ją macocha, siedzącą na ławie.
Zdziwiła się, zagadała jakby nic. Paraska nie odpowiedziała słowa. Wrócił Seweryn — przestraszył się — był pewien, że umrze.
Nie spojrzała na niego, ani się odezwała, nie rzekła nic sąsiadkom i kumom, co się zbiegły przez ciekawość ją oglądać.
Była niema i obojętna jak kamień.
Jakiś czas macocha i Seweryn krępowali się jej obecnością, potem, wobec jej niemoty i obojętności, odzyskali swobodę. W jej oczach pieścili się, mówili o swej przyszłości. Mieli się już pobrać po Wielkiejnocy. Pół postu już upłynęło, rachowali niedziele do Przewodów.