Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzemy i odprocesujemy od macochy połowę gruntu, i budynków, i dobytku.
Paraska umilkła.
On ją tak codzień namawiał i tłumaczył, czasem groził, czasem zapowiadał, że śmierć sobie uczyni. Aż pewnej nocy dziewczyna przybiegła późno czerwona i zdyszana.
— Dopilnowałam, gdzie chowa! — szepnęła.
— Gdzież? — spytał parobczak żywo.
— W komorze pod lewym węgłem.
— Dużo jest?
— Nie wiem. Garnuszek!
— W komorze! Toć tobie tylko sięgnąć. Nie wiesz? Żółte czy białe?
— Białe, takie duże!
— Mniebyś tylko garść dobrą przyniosła, to wystarczy, a stary nawet się nie obejrzy!
— Straszno! — szepnęła dziewczyna.
Zaczął ją tedy całować i pieścić, nazywać jagodą i kwiatem, i ptaszkiem, i złotem.
Dziewczynie dusza topniała — topniały skrupuły. Sobą zajęci, otuleni mgłą, nie usłyszeli kroków bosych, nie ujrzeli widma, które zwabione blaskiem ognia, szło ku nim od lasu.