Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poczęto o niej mówić, trochę lekceważyć — tylko Seweryn się nie zmienił, i ona przez wdzięczność za to lubienie, była jeszcze bardziej czuła i oddana. Znosiła mu przysmaki, oddawała często zarobione pieniądze, nie umiała mu odmówić.
Lato miało się ku schyłkowi, bywały deszcze i chłodne rosy. Do schadzek swych upatrzyli sobie miejsce w olszynach, które osłaniały ich od wichru i deszczu. Noce stawały się dłuższe, więc poczęli sobie na wygonie ognisko kłaść.
Seweryn troskał się o swój pobór i ekwipowanie żołnierskie. Brakło mu pieniędzy.
Zdaleka, nieśmiało, zagabywał o nie Paraskę.
— Nie mam! — odpowiadała smutnie.
— Ty nie masz, ale u starego są! — odpowiadał.
— To co? Albo on da!...
— Sama weź, głupia! Oneż twoje z prawa, a potem macocha zagarnie i przepadną!
— To grzech! — bąknęła — i ja nie wiem, gdzie on je chowa!
— Można dopilnować! Gdyby ty mnie naprawdę lubiła, toby ty mnie poratowała. Ja tobie za to zginąć nie dam. Jak wrócę, to się pobie-