Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W czerwonej łunie ujrzeli swe twarze, i Makar zcicha, wahająco, spytał:
— Czy panicz u mnie zanocuje?
— Nie, Makarze, ruszaj wprost do kolegi — odparł młodzieniec. — Nie wstąpię do ciebie ani dzisiaj, ani jutro. Za dwa dni pojadę w odwiedziny do matki... nie wiem czy tu już wrócę. Różne gadki umiesz — prawda — są płomienie i światła — ale to bacz, że nie pożary mnie straszą, ale światło duszę mi porusza. No, teraz popędzaj szkapy i jakem dosłuchał twej gadki do końca, to ci wyznam, żeś zmyślił dwie pierwsze historje i — niepotrzebnie. Było odrazu od trzeciej zacząć.
Makar dziwnie się uśmiechnął, jakby nie wierzył i pozwalał zachować młodemu to mniemanie, nie dając się w błąd wprowadzić, jakby zlekka szydził. Potem zwrócił się do podróżnego, i już bez uśmiechu pocałował go w rękę.
Więcej nie mówili ani słowa; sprawa była załatwiona, wszelkie węzły zerwane. Znowu Wacan był najemnym furmanem tylko, inżynier wielkim panem. Mała nitka, która ich łączyła, prysła na zawsze.