Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może kiedyś, później, jeśli zapamiętacie M kara Wacana — to wam się to zda prawdą.
Młody ma pełno kochania — bawi się, używa, bierze i rzuca. Potem powoli się opamięta — powoli traci i cierpi. Płacze po ojcu i matce, po krewnych i druhach, czasem po żonie i dzieciach. Ale panicz niech pomyśli, jakbym ja płakał i coby mnie w duszy było — gdybym stracił to ptaszątko moje, co na starem już drzewie zaświergotało i zhodowało się. Czy panicz pojmie, jakby jęczał człowiek, coby w jeden dzień pochował i matkę, i żonę, i syny, i druhy, i krewne, i miłe!
A jakby ja zabił, a potem umarł — coby za dziw był!
Obejrzał się na młodego i popatrzał nań chwilę tak rozpacznie, że tamten oczy odwrócił i na twarz mu powoli wybił się rumieniec.
Po chwili kłopotliwego milczenia odezwał się:
— A toście wtedy może największą krzywdę uczynili. Może po was, u tego ognia, matka szukała dziecka i — nie znalazła!
— Nie może być — stanowczo Makar zaprzeczył. — Boże to światło było — i Boży dla mnie podarek.
— Za tych, coście pozabijali?