Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, dwa tysiące srebrnych miał na sobie w pasie. Ktoś się obłowił!
I patrzy Żyd na mnie, świdruje oczyma.
A jam mu za całą odpowiedź plunął w brodę. Wacan za swoją krzywdę nie bierze pieniędzy.
Znowu głos starego przy tych słowach stał się podobnym do ryku głuchego.
Inżynier czuł, że odezwać się musi, ale w natłoku wrażeń i myśli nie mógł się zdobyć na stosowne słowo.
— Łuna coraz gorsza. Chyba wieś to się pali! — rzekł niepewnym głosem.
— Nie, to torfy na czarnembłocie — odparł Makar.
— Nieskoro dzisiaj idą wasze konie.
— Zdaje się panu. W porę staniemy. Panu do zabawy nie tyle się śpieszy, co mnie do kwiata mojego, do mojej jaskółki, dziewczyny.
I nagle głos, postać, całe jego zachowanie zmieniło się; jak o owych ogniach mówił na początku, tak się z nim stało. Dotychczas palił, niszczył — teraz zaświecił.
— Paniczu, ma panicz matkę? — zagadnął miękko.
— Mam.