Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mydlił, ale go napędzał strach. Więc wreszcie powiada: zgoda! Przebiliśmy ręką i ruszyli.
Pięć rubli dał mi zaraz, a ten rachunek — powiada — załatwimy, jak będę z tamtej strony. Jechaliśmy żywo, zawiozłem go w bezpieczne miejsce, gdzie nas nikt nie mógł podpatrzyć. Przebrodziliśmy rzekę — stanąłem. — No, Hersz — powiadam — teraz jesteś wolny, płaćże, coś winien. — Obejrzał się, najrzał ścieżynę w gąszczu, z wozu zeskoczył i w nogi. Ino mi się roześmiał na pożegnanie. Rzuciłem się za nim, dognałem o sto kroków; potknął się o pień i upadł. Wtedym go odurzył biczyskiem kutem, a potem kołkiem dokonał. Było to puste, dzikie miejsce; po moczarach biegały blade światełka, powiew wiatru sam je gasił i znowu zapalał opodal. One tylko świadkami były. róciłem do domu spokojnie. Coś w miesiąc szwagier Hersza mnie zagabnął:
— Zginął mi Hund! — powiada. — A rachunek z wami załatwił?
— Ano, więcej dochodzić nie będę — rzeknę.
— A ja jego szukać nie będę. Zginął Hund, drugi będzie; ino mi szkoda obróżki, co miał na sobie.
— Jakto?