Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hersz się wykręca, chowa, okłamuje — przewlekło się miesiąc, wreszcie całkiem się wyparł...
Na sąd — dobrze — juści krzywdy Wacan nigdy nie daruje, o swoje dobro się upomni, odbierze, co mu się należy. Będziecie mieli sąd!
Przestałem chodzić i dopominać się. Po roku Żydzi zapomnieli — myśleli, żem i ja zapomniał. Poczęli zagabywać o furmankę znowu. Czemu nie?... ja zawsze w drodze — to mój chleb.
Woziłem ich na jarmarki, woziłem ich towar, woziłem ich listy i pieniądze — płacili akuratnie, nie było kwestji — tylko tamten rachunek.
Tak trwało lat parę, aż pewnej jesieni powstał popłoch u nich na smolarni. W nocy wpadł Hersz do mnie, zielony jak upiór.
— Makar! przewieź mnie do granicy. Dam sto rubli!
— Ja nie przemytnik — powiadam — i stu rubli nie wezmę, bo to nie mój interes. Zapłacisz mi, jak zwykle, pięć rubli, i obrachujemy się za tamto — pamiętasz!
Zrazu się zaparł. W takim strachu, a kłamał i oszukiwał! — Jak sobie chcesz — powiadam — inaczej, ani się ruszę! Miotał się trochę, kręcił,