Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

takem się zmordował i wygłodniał. A byłem w takiej ryzyce, że mnie ten zbójecki ogień w takiej puszczy żadnego lęku nie napędził, ino zawziętość wilczycy, gdy jej dzieci wybiją — a chytrość wężową.
Do ognia tego pędziłem godzinę, a gdym o krok był, już mi w oczach był on, jak krew czerwony. Patrzę — polana wśród stuletnich złomów. K ryjówka bezpieczna snać, bo rabuś o napad się nie troszczył. U drzew i wywrotów stało na uzdach kilkanaście koni — tak zdrożonych, że nawet nie sięgnęły do trawy, stojąc w niej po kolana; łby miały bezładnie zwieszone, oczy mgławe, nogi drgające. Patrzę: moje też są, zbiedzone doszczętnie.
Zbój leżał u ognia — rudy, ogromny chłop i spał. Przyszła nań godzina ostatnia — ani się spodziewał. Jakem go ciął siekierą w ów rudy łeb, to ino się rozległo, a on się poderwał, raz stęknął, i tam został. A ja prędzej za moje konie, taj w nogi. Nie rusz mojego!
Zaśmiał się Makar złowieszczo i w tej chwili niepodobny był do dobrodusznego, pokornego furmana. Chwilę milczał, a wreszcie dodał: