Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy — ledwie się sączyła; na mieliznach leżały zdechłe konie i bydło. Na placu parę drewnianych bud: jedna z płachtą czerwonego Krzyża, druga z szyldem „Ziemskiego Sojuza“ — trzecia „Komitet Księżniczki Tatjany“. Przy Czerwonym Krzyżu parę „Krzyżanek“ flirtowało z oficerami — przy tamtych uwijała się policja — i stały tłumy głodnych.
Zjechałam do naszego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, gdzie my Polacy zwykliśmy się skupiać, wokoło prezesa, pana B.
Ledwie mnie przywitał, powiada:
— Niech pani nawet do domu nie wraca. Musimy tu ratunek zorganizować. Ludzie mrą z cholery, z głodu, z tyfusu. Urzędnicy nie mogą dać rady — już do nas zwrócili się o pomoc. Musi pani zostać — zorganizujemy chociażby posiłek. Sześć tysięcy ludzi trzeba codzień nakarmić.
— A cóż oni na to mają? Trzeba kotłów, drew, kaszy, okrasy, chleba.
— Nic niema. Są tylko pieniądze. Wszystko można dostać — byle organizacja.
— To się organizujcie — wrócę do domu, we wtorek przywiozę kotły — i wybiorę się na dłużej.