Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myślałeś może, że nie przyjdę! — na to ona.
— Czekałem was z wiarą i czyniłem, jakeście kazali.
Spojrzała na ręce jego zgrubiałe, na kark zgarbiony, na lice pobróżdżone i siwą głowę starca.
— Służyłeś wiernie. Oto masz zapłatę.
I tedy z poły swej szaty dobyła obręcz złotą, jakby koronę królewską, i włożyła mu na głowę. Potem sięgnęła po siekierę jego i dała mu w prawicę — a nie siekiera to była, a berło, jarzące od klejnotów, a potem wzięła ze stołu czarnego chleba skibę i dała mu w lewicę, i nie chleb to był, ale jabłko królewskie.
Kark drwala się wyprostował, zmarszczki znikły, ręce wybielały, a opończa gruba stała się szkarłatem i powstał z ziemi — monarchą i panem. I oto, czy ściany się rozstąpiły, czy jakie cudo zobaczył chłopak, że ojciec króluje na majestacie potężnym, nad żyznym krajem, nad wielkiem morzem, nad potężnemi okrętami, nad ludem wesołym. A kraj ten — to karczowiska z ich puszczy, a morze to — to rzeki ich ujście, a statki te — z pni, które walił i obrabiał, a na sprzętach i rzeźbach majestatu jeszcze ślady jego potu.