Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dopadł. Jak głos mógł sięgnąć, hetman ku nim krzyknął:
— Na karkach wroga niesiecie?
Pierwszy towarzysz, ochrypły, ranny, do człowieka niepodobny, konia w ziemię wparł.
— Wasza miłość, wasza miłość... Tam Jazłowiecki z ostatnią setką w ogniu. Ale tamci już się chwieją, podają kroku. Jazłowiecki skoczył jak piorun. Żeby go wesprzeć — nasza będzie — nasza. Tylko w lot, nim się obejrzą, że więcej niema i ducha zbiorą! Wasza miłość!...
Jeszcze ten mówił, a już hetman, jak stał na konia siadł i głosem do gromu podobnym cały obóz objął.
— Na koń i wcwał!
Ale zachęty nie było potrzeba. Wojewoda, jak młodzik biegł, kotły uderzyły wściekle, jeden głos pobiegł z ust do ust:
— Na nich! Jazłowieckiego wesprzeć! W konie!
Porwali się i podnieśli, i runęli szalonym pędem.
Tabor został już martwy. Zostały juki i bogactwa i zapasy. Rzucili wszystko. Nawet pachołkowie i ciury biegli, nawet skrwawione owe gońce bez sił.