Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zapału pokryła mu twarz. Hetman teraz młodszego piersi dotknął.
— A ty, mości Jasieniecki, garść ludzi weźmiesz i ku tym spóźniającym się skoczysz. A nie szczędź koni, ani próśb, gdy ich spotkasz. Drogie chwile te — na wagę rycerskiej krwi.
I znowu hetman sam został i sumował. I słyszał, jak zagrały trąby do pochodu, rozległy się hasła i okrzyki, a potem tysiąc głosów jedną pieśń podjęło i poniosło z sobą, coraz słabnącą w dali, zatartą wreszcie cwału ciężkiego odgłosem.
I wiedział, że ludzi tych i ich pieśni już więcej nigdy nie posłyszy.
A niewiele potem oderwała się od obozu jeszcze garstka jeźdźców i pognała wstecz kraju do swoich po pomoc.
Pozostali nie spoczęli tej nocy. Zbijali tabor, sypali szańce, ryli jak kryty ziemię dokoła. Gdy zorza wstała, obóz zjeżony, wozami ostawiony, kilka swych armat naprzód wytknął, i czekał, jak zwierz schylony w swej jamie, natarcia albo wybawienia.
I tak leżał do południa, cały w słuch i wzrok zmieniony.