Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
PIĘĆ KORON.

Hetman sumował. Oblicze jego surowe pofałdowało się głębiej, podgolone czoło chmurniało.
Nad pismem, świeżo przez gońca wręczonem, pochylony siedział, tak nisko ciężką głowę chyląc, że olbrzymie wąsy dotykały karty.
Oczy wbił w litery, a prawicę do żelaza nawykłą, o stół połowy wsparł, na którym stał puhar nietknięty i leżała buława wodza.
Za makatami namiotu obozu gwar się rozlegał i wieczornych trąb hejnały.
Hetman w dłonie klasnął i nie patrząc na giermka, co wszedł, krótko rozkazał:
— Ichmość panów dowódców na radę!
Upłynęła długa chwila. Za namiotem rozległ się ruch żwawszy, tupot koni, chrzęst zbroić, karabeli pobrzęki.
Weszli. Pięciu ich było. Kapały z nich blaski drogich kamieni, mieniły się zbroje, lite szaty.