Strona:Maria Rodziewiczówna-Za wiarę i ojczyznę.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lodye Wołodia w lot chwytał. Makarewicz i Borucki trzymali się ostrożnie w alkierzyku, i nie mówili sobie, co myślą, ale nie bronili kobietom rozpytywać, i słuchali z za drzwi. Kilku starych mieszczan przychodziło, kilka kobiet, ale, rzecz dziwna, po miasteczku nie rozchodziły się plotki — do urzędu nikt nie donosił.
Zapadały w serca słowa, dziwy, i tlały cicho. Przeszła tak zima. Wiosną zjawił się Borucki do „prystawa“ z prośbą o paszport dla chłopca do Warszawy. Zdumiał prystaw.
— Do Warszawy! cóż on tam — na służbę?
— Na naukę — do ogrodnika.
— Także rozum! Lepiej w telegrafisty poślij — dostuka się czego.
— Chłopiec chce między swoich.
— To wam swoje w Warszawie? Nu, nu!
— Tutaj-że nam też wszystko zagrodzone — miejsca niema.