Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiódł wzrokiem po zagrodach: ciemne były, tylko w chacie Grala przez szybki czerwieniał ogień na kominie.
Nie dziwiło to Marka. Smutny człek może także już w nocy wrócił z połowu.
Chciał wejść i spytać o rezultat[1], ale obecność Marty wstrzymała go. Zobaczą się jutro. Nic pilnego.
Rzeczywiście, od pewnego czasu Marek lekceważył w ten sposób każdy interes. Nie cieszyła go pomyślność, nie martwiło niepowodzenie.
Szedł dalej. Dziwna rzecz, jak zaścianek, pomimo nocy, dymem był otoczony. Skąd ten zaduch? Obejrzał się. Wszędzie cisza i spokój.
At! pastuszki może ogień gdzieś niecą z mokrych gałęzi; stąd dym się ciągnie.
Wtem coś mu wpadło pod nogi. Był to Margas. Marek się schylił, by pogłaskać psa, i spostrzegł przerażony, że zwierzę było osmalone, bez sierści, z kilku okropnemi ranami...
— Co ci się stało, Margas? — zawołał.
Pies zaskomlał żałośnie i pobiegł naprzód, oglądając się za panem.
Jeszcze kilkanaście kroków i zrozumiał wszystko: rany psa i zaduch dymu. Nie od pola one smugi szły gryzące, ale ot stąd, dokąd dążył na nocleg. Spojrzał i stanął, a Margas popatrzał mu w oczy, zawył raz i drugi. Potem nikt się już nie odezwał.
Jak czarna, szeroka rana, leżała przed Markiem jego posiadłość. Zamiast budowli, domu, ogrodu, płotów, kupa dymiących zgliszcz i pustka!
Komin chaty sterczał, jak widmo, szkielety opalonych drzewek odcinały się na tle jasnej nocy, z rumowisk bezkształtnych wiatr podnosił dym i duszące wyziewy spalenizny. Nie zostało nic: ani węgła, ani kołka, ani znaku, na którymby oko można zatrzymać.
Kwadrans, pół godziny gospodarz tego pogorzeliska stał i patrzał. Przetarł dłonią oczy, myślał, że majaczy, że śni, że zmora go trapi. Nie; przytomnym był, i to, co miał przed sobą, nie zniknie, ale zostanie w blaskach ognia i w obliczu słońca. Rozpacz, jak ćwiek, powoli wbijała się w mózg. Osuwały się zmęczone nogi. Usiadł ciężko na kamieniu, który znowu, jak przed rokiem, stanowił plot, głowę wziął w dłonie i jęknął:
— Boże, Boże! com ja ci zawinił?
Margas, jakby zrozumiał ból, podszedł do niego i skomląc, lizał po rękach. Marek podniósł oczy, wstał.

— A gdzież moi są, Margas? — spytał — przecie żyją?

  1. Rezultat — wynik.