Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panienki powitały milczącym ukłonem sztywnego Amerykanina. Julka gryzła usta za pokusę śmiechu, Hanka płoniła się co chwila.
Miała racyę. Od chwili wejścia swego na podwórze Ciarkę Marwitz nie spuścił oczu z jej twarzy. Wzrok ten uparty męczył ją, jak tortury.
Irenka z wielką swobodą usiadła na ławce, zdjęła rękawiczki i kapelusz i zaczęła wesoło rozmowę z Julka.
— Wyznam pani, że to mi rozkosz sprawia módz się porozumieć z kim innym, niż z Clarkiem. Myślałam, że będę skazana na wieczyste milczenie w Poświciu. Z rozpaczy jeździłam konno, z rozpaczy codzień byłam na mszy, z rozpaczy dziś łódką popłynęłam do tego lasu. Tym razem ciekawość moja została wynagrodzona. Widziałam cudo natury: dąb chyba tysiącletni!
— Ach, Dewajtis! — zaśmiała się Julka — widziała pani zatem ideał pana Marka...
— Jakto ideał?
— No tak!... To drzewo pan Marek kocha nad wszystko..
— Dlaczego? Może to jaka pamiątka rodzinna?
— Może... Ja nie wiem... Pan Marek nie zwykł mówić dlaczego, ale dąb ten szanuje i często go tam znaleźć można zamyślonego...
Tu rozmowę przerwał Marwitz. Hanka od pewnego czasu znikła w chacie, wezwana na migi przez Ragisa. więc Amerykanin, straciwszy cel swych spojrzeń, zwrócił je w inną stronę. Zajrzał do ogrodu i nagle dotknął ramienia Irenki.
— Iry, co to takiego? — zagadnął cicho po angielsku, coś nieznacznie wskazując.
Owe »coś« była to panna Aneta i Grenis, oboje w siatkach na głowie, otoczeni obłoczkiem dymu i wykonywający dziwne ruchy około ula.
Panienka spojrzała zaciekawiona i zwróciła się do Julki:
— Co to takiego? — powtórzyła pytanie.
— To — odparła ubawiona dziewczyna — to jest ciotka pana Marka, zajęta lokowaniem[1] roju pszczół.
— Osobliwe! — zauważył Marwitz — pójdę bliżej obejrzyć.
— Ta ciekawość może się dla pana smutnie zakończyć...
Oh no![2] ) Będę tylko obserwował.

Uchylił furtkę i ulotnił się.

  1. Lokowanie — umieszczanie.
  2. Oh no! — o, nie (angielskie).