Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szarpnięcie za ramię i usłyszałem głos matki:
— Cóż ty? Stojąc spisz? Rozbieraj się i do łóżka! Dziesiąta. Dość na dziś tego patrzenia!
Słowom tym towarzyszył przykry trzask, a kiedym otwarł oczy, wieko czarnego, podobnego do trumny pudełka było już zamknięte.
Odtąd widywałem mój zegarek tylko w dnie świąteczne. W powszednie czasu nie było. Nie to, żebym ja go nie miał, ale nie miała go matka, zwłaszcza gdy odprawiwszy Marysię, która coraz silniej zaczynała pachnieć piżmem, podobnie jak owe paryskie chusteczki ojca, sama gotowała obiad i smażyła rozbratle z cebulą.
Tutaj nadmienić muszę, iż sałaty ciągle jeszcze nie było, a trzeszczenie w fundamentach rodzinnego życia pojawiało się częściej, niż rozbratel, któremuby je z pewną słusznością przypisać było można.