Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozbratla, na który ojciec spojrzawszy, przez monokl przymróżonem okiem, skrzywił się nieco i zapytał, czy niema sałaty.
Gremialny uśmiech przeleciał nam przez usta.
Ale matka wpatrzyła się w ojca z przerażeniem prawie.
— Sałaty? W grudniu — sałaty? Lecz cóżbyśmy, nieszczęśliwi, jadali w czerwcu i w lipcu, gdyby w grudniu miała być sałata?
Wtedy ojciee objaśnił nas pobłażliwie, że w Paryżu sałata jest zawsze.
Natychmiast uśmiech zniknął z ust naszych, a powieki opuściły się z pewnem zawstydzeniem i upokorzeniem. Tylko oczy matki stały się bardziej przerażone, zaczem poczuliśmy wszyscy coś, jakgdyby trzeszczenie w fundamentach rodzinnego życia.
Później dopiero, dostawszy kawałek owego rozbratla, przekonałem się, że to w nim trzeszczało.