Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wioną rozmową. Wątpliwem zdawało się nawet, czy ktokolwiek zauważył cały ten epizod. Panowie usługiwali damom, panie chłodziły się wachlarzami, poruszanymi z lekkim szmerem. Jasne tkaniny sukien uroczo odbijały się od ciemnego tła winogradu, który tu, to tam przeszywała złota strzała słońca, kładąc ciepłe, żywe blaski na wytwornie ułożonych włosach i odkrytych szyjach kobiet.
Szczęk srebra, kryształu i wybuchy jasnego, młodego śmiechu pokrywały słowa mówiących.
Głos umilkł znowu, ale gospodarz z niepokojem wsłuchiwał się w szeroką ciszę pól, jakby łowiąc uchem kroki niewidzialnego przechodnia. Z wielkiem zajęciem śledziłam zmiany w jego ruchliwej, energicznej twarzy. Znałam go mało, od niedawna.
W okolicę naszą przybył zdaleka, majątek zrujnowany, ale znaczny, kupił i urządziwszy się w nim z wielkim nakładem po pańsku żyć zaczął.
Pośpiech, z jakim zawiązywał stosunki w sąsiedztwie, jakby co rychlej szukając gruntu pod nogami, nie raził nikogo. Wiedziano, że człowiek był bezżenny, bogaty i lubiący życie towarzyskie. Dzisiejszy obiad zebrał w jego progach wszystko, co żyć tem życiem chciało i umiało.