Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

temi oczyma, to na ojca, to na przybyłego patrzył.
— U-u-u... szpat psia... — mówił tymczasem pan Łukasz, wyciągając obrastający podbródek z żółtej bawełnianej chustki. — U-u-u-u... szpat!... i ustami cmokać zaczął. Nie wyjdzie już ona z niego, nie! — dodał, wciągając niuch tabaki i kiwając głową.
Ojcu podnosiły się wąsy coraz wyżej, aż je ręką w dół szarpnął.
— Ja jej tam kumotrowi nie wpieram! — rzekł, patrząc w ziemię. — Dla mnie ona i ze szpatem dobra! Żeby nie choroba kobiety, tobym kobyły pewno nie puszczał między ludźmi! Toć żywicielka nasza...
Pan Łukasz zmilczał, a schyliwszy się, dłonie na kolanach oparł i po nogach szkapie patrzył.
— Łogawa może?... He!... He!... He!... — rozśmiał się pytająco.
— Łogawa! Ta kobyła łogawa! — krzyknął ojciec, a już cały stał w ogniach. — Żeby mnie tak Bóg skarał, jak ona łogawa! Pokaż, kumoter?... Gdzie ona łogawa?...
— No... no!... — uśmiechał się słodko pan Łukasz — ja też tylko się pytam, boć to przy