Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nu, to co, że to samo? — odrzekł flegmatycznie „handel“. — Ja się namyślał...
— Dajcież już tak dziesięć złotych, jakeście dawali... Miejcież sumienie!...
— Nu, ja sumienie mam! Żeby ja sumienie nie miał, toby ja ośm złotych dał, a że ja sumienie mam, to ja dam równe dziewięć.
— A żeby was Bóg ciężko skarał za moją krzywdę — jęknęła matka.
— Co to skarał? — szarpnął się „handel“. — Za co skarał?... Czy ja darmo chcę wziąć? Czy ja plewy daję? Nu, ja daję gotowe pieniądze.
Matka już nic nie odpowiedziała, twarz jej była tak białą, jak krążek opłatka. Kiedy żyd liczył pieniądze, Felkowi oczy latały za każdą dziesiątką. Co tylko która była choć trochę starta, natychmiast ją z szeregu wyrzucał, krzycząc, że fałszywa. Żyd sykał z początku, potem rozczerwienił się tak, jakby go apopleksya tknąć miała, zamierzył się raz nawet na Felka, doprowadzony do ostatniej pasyi, aż nagle uśmiechnął się, dobył z kamizelki grosz dobrze sczerniały i, podając go Felkowi, rzekł:
— Nu, ty mądry chłopiec! Ty urzędnikiem będziesz! Na tobie na piernik!
Ale Felek grosza nie brał.