Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wietrzu ku sobie, jakby do modlitwy, patrzyła zmrużonemi oczyma w przeświecające z za perłowej mgły porannej słońce. Wyraz zachwytu i błogości wybił się na jej twarz drobną i rozciągnął zmarszczki wkoło ust zapadłych, drgających niemą, dziękczynną modlitwą.
— Ej, babko, — rzeknę, — nie wszystko to jedno kiedy umierać?
— A ni! a ni! pani moja, nie jedno! Na cieple umierać, na zwiosnę, to wielka rzecz jest. Bo na „zwiosnę“ to te duszyczki kwiatem w niebo idą i aże pachną Panu Jezusowi; a zimie, to jak ten ogieniek tlący... Leci śnieżyca, to druga duszyczka, i ugaśnie na niej i furty rajskiej nie dojdzie. Tom się bała, pani moja... Tom się też bała...
— A skądże wy wiecie, że to tak jest?
— A cóż to? Nie żyjąca to jestem bez taki wiek? A to pod siedemdziesiąt mi będzie, głodowe lata pamiętam... A jakże! Mór taki, co ludzie czernieli, jak sadze... Ino ścisło — i już. Nikt ta testamentów nijakich nie rozpisywał. Drugi to i Boga nie zdążył wezwać przy skonaniu. Śmierć ano kosą machnie, jak najtęższy chłop. Gdzie!... I najtęższy chłop nie umachnie bez dzień tyle trawy, co ona koścista