Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzyła na mnie i zdawała się uśmiechać wązkiemi, zblakłemi wargami. I ja patrzyłam na nią i mimowoli uśmiechać się zaczęłam do tej małości jej, do tych jej oczu modrych, do tej starości tak nędznej, a tak ochędożnej.
— Pochwalony! — przemówiła pierwsza.
— Na wieki — odrzekłam. — A wy skąd, babko, idziecie?
— A z Kalwaryi... Od tego Pana Jezusa i od Matki Najświętszej...
Mówiła to takim tonem, jakby odwiedzała dobrych swoich znajomych, i ugoszczona od nich w radości się z nimi tylko co rozstała.
— Cóż tam, odpust jaki?
— Odpustu to tam niemo akuratnie na ten czas nijakiego; ale żem się utęskniła do Pana Jezusa, bom sześć niedziel leżała. Niemoc taka, że mało do śmierci brakło.
— I cóż wam to było?
— Ano, słabość taka, niemoc... A to i starota przycisła, i mróz... Tom tak pragła, pani moja, żeby aby na cieple umierać, aby na cieple... Tom dzień — noc wołała do Pana Jezusa: Panie Jezu, nie dajże mi zimie żywota konać, ino mnie też chowaj do tego słonka, cobych też ono słonko jeszcze uźrała...
Podniosła obie ręce, i zbliżając je w po-