Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wypowiedziana na jakiemkolwiek dużem zebraniu, zrobiłaby mu imię. Zaczem z wysoka rzuca okiem na salę i tak kończy:
— Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i, godząc rozumną rachubę z porywami serca, mówi: starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już wyżyć ze swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, któraby go żywić mogła, lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie zaznać. Mamże go puścić, by się włóczył po drogach, jako wstrętny żebrak? Nigdy!
Potrząsa głową energicznie. i podnosząc głos, mówi:
— Woźny, wprowadź kandydata!
Woźny przechodzi szerokim krokiem salę i znika we drzwiach bocznych, do małej komórki, służącej niekiedy za kozę, wiodących; między zebranymi szerzą się półgłośne szmery, a pan radca stoi z podniesioną ręką, żeby nie wychodzić z pozy. Upływa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje się naprzód głowa, dygocąca na cienkiej, wychudłej szyi, potem kolana, ku przodowi zgięte, potem stopy, resztką obuwia ozute, potem ręce zgrabiałe i drżące, które się uszaków[1] drzwi z obu stron chwytają, żeby dopomódz nogom przez próg, a wreszcie grzbiet, w pałąk zgięty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znają.

W sali zapanowywa szmer głośniejszy nieco.

  1. Rama drzwi.