Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnym terrorystą St. Justem i razem z nim, téj saméj godziny, za dni thermidorowych zginał pod gilotyną. Opowiadał mi Lebas swoje dzieje, z których tylko wiem jeszcze, że, będąc przy śmierci ojca kilkoletnim chłopcem, całe swoje wykształcenie zawdzięczał poświęceniu i wytrwałości matki, że w bardzo młodym wieku odbywał ostatnie kampanie napoleońskie i że potem lat parę przepędził w Szwajcaryi na dworze królowej Hortensyi, jako guwerner jéj syna, późniejszego Napoleona III. Nie skleję już co mi tam mówił o swoim elewie, lecz pamiętam, że nie bardzo był uradowany z jego ostatnich awantur w Strasburgu i Bonlogne. Zabrał mnie raz do siebie na obiad i przy téj sposobności poznałem jego matkę, staruszkę blisko osiemdziesięcioletnią, ale jeszcze przyjemną i wygadaną, z którą, będąc kawalerem, czy bezdzietnym wdowcem, mieszkał samotnie w Ecole normale, gdzie miał urzędową kwaterę aż na czwartem pietrze. Ponieważ owemi czasy elewatory tylko w kopalniach znano, przeto nie zdziwiłem się, słysząc, że stara jejmość od blisko lat dziesięciu na ulicę nie zeszła. Wypadki wielkiéj rewolucyi nie zatarły się w jéj pamięci, a chociaż je stratą męża opłaciła, miały dla niéj szczególny urok; o terrorystach, których niemal wszystkich znała, prawiła z uwielbieniem, a St. Just był dla niéj ideałem cnót obywatelskich, politycznego rozumu i dzielności charakteru. „Możesz go pan widzieć jak żywego“, rzekła przy końcu obiadu i zaprowadziła mnie do swéj sypialni, gdzie nad łóżkiem, zamiast świętego obrazu, wisiał duży, znakomicie malowany portret dwudziestokilkoletniego młodzieńca w modrym ubiorze o wielkich wyłogach i małym, czerwonym kołnierzu, którego dość ładna twarz miała niemiły odcień w oczach i pewien twardy wyraz w brwiach nad niemi ściągniętych i nastrzępionych. Lebas okazał się dla mnie chętnym i uczyn-