Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skich czasów, starowina niskiego wzrostu, z zieloną aksamitną czapką na łyséj głowie, z pewną uprzejmością spoglądał na ludzi, uśmiechając się do znajomych, podczas gdy syn, rosły i mocny na pozór, miał wyraz twarzy gniewliwy, może skutkiem jakich niedomagań fizycznych, bo umarł jeszcze w sile wieku, a jego jedynak, objąwszy po ojcu warsztaty, w młodych latach rozstał się z tym światem. Pamiętam, że czterdziestego ósmego roku, Seydlowie, jak wtenczas wielu innych Niemców, byli w wielkiem rozdraźnieniu przez kilka dni i w obawie, żeby im Polacy nie wypłatali jakiéj St. Barthélemi w Poznaniu; Seydel syn chwalił się nawet przed moim ojcem, że się całkiem przysposobili na taki przypadek, i mają dwie nabite dubeltówki i dwa pałasze przy łóżkach.
Wspomniałem ci, panie Ludwiku, tak wstępnym sposobem, o Seydlach, bo tu w ich domu zaszła, pod koniec osiemdziesiątego szóstego roku, katastrofa, która całe nasze społeczeństwo polskie mocno dotknęła. Dnia 28 grudnia, w jednym z pokojów pierwszego piętra, zakończył swój żywot doczesny Kaźmirz Kantak. Nie potrzebuje epitetami stroić jego nazwiska, bo ci przecież znane; ponieważ jednak, za gorączkowych naszych czasów, postacie zmarłych zacierają się szybko w pamięci pozostałych, zwłaszcza młodych, mam sobie za obowiązek dać ci, skoro mi się nastręcza sposobność, chociażby niedokładną wzmiankę o człowieku, który nazwisko to między współrodakami rozgłośnem uczynił.
Otóż przypominam sobie najpierw, że w ostatnich moich latach gimnazyalnych widywałem, podczas pauzy biegającego po sieni lub podwórzu szkólnem, ze sekstanerskimi i kwintanerskimi koleżkami, małego blondynka, którego także spotykałem nieraz na przechadzkach w towarzystwie starych Leitgebrów i nietrudno mi było do-