Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gólny, zatrzymamy się jednak przy niéj nieco dłużéj, bo posiadał ją i zamieszkiwał lat przeszło dwadzieścia, aż do śmierci swojéj, jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, który li tylko własną pracą swoją i zasługą pozyskał sobie dobre imię i szacunek powszechny w społeczeństwie naszem. Pierwsza moja z nim znajomość odnosi się do roku dwódziestego dziewiątego. Wtenczas przyszedłszy do trzeciéj klasy, to jest do teraźniejszéj kwarty, nie mógłem sobie o własnéj sile podołać z Justynem, Fedrem i owem nieszczęsnem typto; dla tego sprowadził mi ojciec kogoś mędrszego do pomocy. — Był nim dziewiętnastoletni, mniéj więcéj, prymaner Jan Rymarkiewicz, który między kolegami jedno pierwszych miejsc zajmował i pilnością, uzdolnieniem, niemnéj jak wrodzoną uprzejmością zapewnił sobie łaskę wszystkich profesorów. Podobał mi się od pierwszéj chwili i polubiłem go wkrótce, zwłaszcza że nie tylko usposobienie jego roztropne, wyborne serce i szczera życzliwość, ale także udatna i miła zewnętrzność jednały mu sympatyę każdego, co się doń zbliżył, a ten dar ujmowania sobie ludzi zachował od lat najmłodszych aż do końca życia.
Mimo to lekcye nasze ledwo parę miesięcy trwały, albowiem pan Żółtowski z Ujazdu wziął go do siebie jako mentora najmłodszego z synów, Franciszka. — Wszakże i na tem stanowisku nie wytrwał Rymarkiewicz zbyt długo, chociaż nie byłby mógł znaleść lepszego, ale nadszedł rok trzydziesty, a z nim ów pamiętny dla nas dwódziesty dziewiąty Listopad. Kilka razy już wspominałem ci o téj dacie, nie chcę więc powtarzać znanych rzeczy, powiem ci tylko, że nasz prymaner, mimo że zbytkiem sił i zdrowia szczycić się nie mógł, wsparty przez pana Żółtowskiego i nawet — jak mi mówił — obdarzony koniem, zachęcony zresztą przy-