Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i uczynkiem dowód swego przywiązania i uszanowania; aby zaś uwiecznić ten akt wdzięczności, założone zostało przez nich ze składek i dołączone do funduszów Naukowéj Pomocy, stypendyum ks. Jana Koźmiana.
Chociaż szło w zakładzie w ogóle dobrze, celowi odpowiednio i o wybrykach nie pamiętam, iżbym coś słyszał, nie wszystko jednak idealnem było, jak mówiono, mianowicie pod względem administracyjnym, dla braku doświadczenia młodszych inspektorów i braku ciągłości zwierzchniéj kontroli; wszakże przetrwał bez szwanku licznie obsadzony zakład ten lat dwanaście, aż do czasu pierwszych po siedemdziesiątym roku gwałtownych paroksyzmów kultury. Był on naturalnie wraz z założycielem swoim od dawna już solą w oku téj miłéj pani, która do działania swego nie potrzebuje szukać pozorów, ale nieraz chwyta za nie skwapliwie, skoro się jéj same nastręczać zdają.
Otóż zaszło tutaj coś podobnego. Pewnego bowiem poranka zjawiła się w Poznaniu jakaś mistyczna i nieszczególna istota niemiecka, z nazwiskiem Westerwell, po angielsku brzmiącem. Kawaler ten naszedł ks. Jana, który, ile od kilku osób słyszałem, opiekował się nim zdaleka od dość dawnego czasu, uproszony do tego przez jednego z podróżujących paniczów, a niegdyś dobrego swego przyjaciela. Celem jego zjawienia się było, zdaje się, wymożenie wspaniałomyślniejszéj i mocniéj brzęczącéj opieki. Koźmian popełnił może tę nieostrożność, iż dni kilka owo indywiduum u siebie zatrzymał, o czem tu i ówdzie mówiono. Nie wiem, czy osiągnęło swój cel; wyniosło się przecież ztąd i ściągnąwszy już w Poznaniu na się uwagę policyi, powędrowało do Berlina. Tam je, podobno jeszcze z rewolwerem, bombą czy mitraliezą, schwytano zaraz, jako podejrzane, iż z czyjéjś namowy