Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po dwóch czy trzech latach widziałem się z nią znowu; przyjechali bowiem oboje do Poznania z normandzką mamką, karmiącą ich dziecko i zwracającą tu na się oczy wszystkich swoim ubiorem. Pan van der Meer, młodzieniec przystojny, tym, którzy go poznali zdawał się miłym w obejściu, dobrego tonu i łagodnego usposobienia, chociaż trochę niedoświadczonym, a pani jego dała tu wtenczas koncert w Bazarze, na którym zbyt wielkiego natłoku publiczności nie było.
Zdziwisz się, panie Ludwiku, że, zrobiwszy tak świetną partyą pojawiła się tutaj i śpiewać jéj się zachciało. Otóż, biedaczka, cięższe miała życie niż przed tem. Rodzice męża, chociaż podobno bardzo majętni, o synu, z powodu tego małżeństwa ani słyszeć nie chcieli i wszelki mu dowóz odcięli, co to Cezar nazywa: commeatu intercludere; a ponieważ młody pan, przy najlepszych może chęciach, zarabiać nie umiał, przeto musiała pani swym śpiewem żywić czeladkę zwłaszcza iż jéj matka także się od niéj odsunęła. Nie tracąc odwagi, jeździła po różnych miastach i śpiewała gdzie mogła, gdzie był zarobek. Trwało to dość długo; nareszcie jednak ojciec dał się zmiękczyć stałością syna, wytrwałą pracą i poświęceniem synowéj i zgodził się z nimi. Pan van der Meer zajął znowu w kraju rodzinnym stanowisko swoje familijne i społeczne, a żona jego, przyjmowana na dworze belgijskim, liczy się do wyższego towarzystwa tak w Brukseli jak w Paryżu, gdzie, jak niedawno czytałem w jednem z pism francuzkich, z kilku paniami, które należą do mondu, raczyła śpiewem swoim wesprzeć jakiś koncert dobroczynny.
Wymieniłem ci przed chwilką Rogera; z tym miałem także sposobność zapoznania się tutaj w starym teatrze. Nic bardziéj znikomego jak sława ludzi grają-