Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w mundur bractwa strzeleckiego, który chętnie nosił, bo nieźle i marsowo w nim wyglądał.
Znacznie po roku trzydziestym wybudowana, z początku jednopiętrowa kamienica, do któréj płot ogrodu Żychlińskiego dochodził, a w któréj teraz, bardzo powiększonéj, widzisz na dole fotograficzną pracownią pani Mirskiéj, należała przez lat kilkanaście, a może i dłużéj, do człowieka znanego dobrze kilku pokoleniom, chociaż go obecnie nieliczna tylko garstka weteranów pamięta. Był to profesor Georg Müller, Meklemburczyk rodem, jeden z owych czterech nauczycieli niemieckich, których roku dwudziestego piątego jako przednią straż późniejszych i coraz liczniejszych zastępów do gimnazyum poznańskiego przysłano. O wspólnie z nim przybyłych: Jakobie i Martinie już ci nadmieniłem; czwartym między nimi był Benecke. Prócz Jakoba wszyscy oni tutaj kości swoje złożyli. Müller od początku do końca wykładał prawie wyłącznie język i literaturę niemiecką w wyższych klasach. Był to, jak każdy z nas dawniejszych jego uczniów przyzna, człowiek całkiém przyzwoity; nie tylko naukowém wykształceniem i wymownym wykładem rozbudzał dla swego przedmiotu zajęcie uczniów, których szacunek i sympatyę jednał sobie grzeczném i poważném obchodzeniem się z nimi, lecz i w stósunkach po za szkołą odznaczał się niezbyt częstą między nauczycielami niemieckimi lepszą ogładą. Pod tym względem robił wrażenie człowieka, który młodość swoją przepędził w kołach wyższego towarzystwa niemieckiego. Jaką była jego przeszłość, nim się w Poznaniu pojawił, tego nie wiem, lecz nie mylę się zapewne w mojém twierdzeniu, gdyż i żona jego, którą kilka razy w jéj domu i w towarzystwach widziałem, z szlachty meklemburgskiéj pochodząca, tak zewnętrznością jako i wykształceniem i wzię-