Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dobry Wieczór panie dobrodzieju!
— A, witam, witam, panie Ludwiku! Szczerze się cieszę z tego spotkania. Wiele już wody upłynęło w Warcie, odkąd cię po raz ostatni widziałem, gdy wybierałeś się do Wrocławia; będzie to, jeźli się nie mylę, blisko pięć lat. Wszakże słyszałem przed kilku miesiącami, że szczęśliwie przybiłeś do lądu i po skończonych naukach uniwersyteckich wróciłeś do domu. Winszuję serdecznie! Ale cóż tu w mieście porabiasz? Sadzę, że chwyciłeś za sochę i że będziesz, jak teraz z namaszczeniem mówią, glebę przodków uprawiał.
— Przeciwnie!… jest nas dwóch u ojca, jak panu wiadomo; otóż brat starszy już gospodaruje, a tak rodzice jako i ja pragniemy, żeby się przy wiosce utrzymał. Od lat najmłodszych nie miałem zresztą pociągu do sielskiego życia, a stęki i jęki, których się osobliwie w ostatnim czasie tyle nasłuchałem w domu i w sąsiedztwie, do reszty mnie od niego odstręczyły. Otóż teraz, odpocząwszy po trudach repetytoryów i egzaminów, zacząłem referendarkę przy sądzie obwodowym tutejszym, bez względu na dalsze następstwa, szczęśliwy z tego, iż prezes, który nas Polaków tak serdecznie kocha, zostawił mnie tutaj i nie wysłał, jak zwykle, do Posemunkel albo Bukstehudy.
— Ja także wdzięczny mu jestem za to, panie Ludwiku, że mi może nastręczył sposobność częstszego spotykania się z synem dawnego przyjaciela i szkolnego ko-