Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed spadającemi na miasto bombami. Ale cóż znaczą wszelkie przewidywania ludzkie! Kamienica Gierscha ani się nawet przy drugiem pokoleniu nie ostała, sprzedano ją w kilka lat po jego śmierci.
Kolegów Gierscha, Niemców, znałem kilku z widzenia, bo to wtedy w Poznaniu, między dwudziestym piątym a czterdziestym piątym, każdy niemal wiedział o każdym kim i czem jest. Byli między nimi: Mittelstaedt, Moritz, Hünke, Boj, Hoyer, Giżycki, Weihmann, Brachvogel. O trzech pierwszych nie słyszałem nic, coby ich miłéj pamięci polecało; Boj uważany był powszechnie za człowieka zacnego; Hoyera i Giżyckiego znałem tylko z widzenia. Wszystkim adwokatura świetne przynosiła zyski i wyjść mogli na bogatych ludzi, bo wtenczas adwokaci podobni jeszcze byli do aptekarzy; z góry oznaczano ich liczbę przy każdym sądzie, konkurencyi więc lękać się nie potrzebowali.
Przytem procesujące się obywatelstwo polskie było wiele liczniejsze i wiele zamożniejsze, pohopniejsze do procesów niż teraz i wiele więcéj wierzące na oślep swoim adwokatom. Nie dziw więc, że w społeczeństwie niemieckiem, pod towarzyskim względem, adwokaci grali wtenczas violino primo. Weihmann, chociaż wiekiem sięgał daleko już w dziesiątki, zawsze wyświeżony, sztucznie wymłodzony, trzymał się wytrwale na stanowisku Lowelasa i dla tego podobno kapitałów nie zebrał, a Brachvogel też Krezusem nie umarł, chociaż niemało zarabiał, bo i sam, jak słyszałem, lubił żyć bez troski i miał kilku synków, burszów jakby z Heidelberga, którzy prawdopodobnie też świata użyć chcieli. Jeden z nich, Emil, kolega mój z tercyi, w gruncie przyjacielski i wesoły chłopiec, szkoł tutaj nie skończył i znikł nam z widnokręgu, jak wkrótce cała jego rodzina.